Gdziekolwiek jadę na wakacje- oprócz wypoczywania i zwiedzania -
staram sie zawsze zajrzeć do jakiegoś lokalnego supermarketu. Uwielbiam
oglądać, co w danym kraju jedzą czy piją. No i oczywiście próbować też:)
Oglądam sery, wędliny, herbaty, egzotyczne owoce i warzywa, napoje i
słodycze. Co kraj- to coś innego.
Ostatnio na Fuerteventura kupiłam dżem z kaktusa! A dokładniej z owoców
opuncji. Owoce te można też kupić we Włoszech ale nie za bardzo za nimi
przepadam. Nic specjalnego jeśli chodzi o smak a do tego setki małych
pesteczek w środku.
Za to dżem bardzo dobry, chociaż nie potrafię porównać smaku do niczego, co znam:) Słodki, niezbyt gęsty.
We Włoszech na początku byłam zafascynowana ich szynkami i
dojrzewającymi serami. Nie mają jednka praktycznie żadnego wyboru, jeśli
chodzi o serki do smarowania- wszystkie są śmietankowe, bez dodatków.
Ostatnio weszła na rynek Philadelia i dali z oliwkami, tuńczykiem i
szynką. Ale w porównaniu do naszych Turek, Ostrowia czy sprowadzanych
Hochland i Almette- to smaki są słabe, no i nie ma wyboru. Mało mają też
wyboru herbat, no bo tu herbatę się pije głównie w zimie albo w
szpitalu:) Za to mają dziesiątki rodzajów i marek kawy no i oczywiscie
ciastek "na śniadanie", bo zarówno dzieci jak i dorośli- to właśnie
jedzą na śnadanie! Ja tam zaraz jestem głodna, więc wciąż jadam
śniadania typowo polskie: jakiś serek, parówka czy jajka.
W Stanach oczy miałam jak pięć złotych, gdy zobaczyłam ogromną, długą
alejkę w supermarkecie- tylko z płatkami śniadaniowymi! Tylu rodzajów
to nigdzie nie widziałam (we Włoszech też jest mało rodzajów, bo nie
jedzą ich tak często. Reklamują je zawsze przed latem, ze jak to będzie
się jeść zamiast ciastek, to się schudnie do sezonu bikini:)). To, co do
tej pory mi sie podoba w Stanach, to że w sklepach mozna dostać
naprawdę wszystko, jest mnóstwo wyboru, nawet rzeczy z innych państw
(jak np polskie pierogi czy kiełbasa). Nie będę tu pisać o tym, ze w
większosći to zywność mocno przetworzona itp, bo nie o tym jest post.
W Stanach bardzo lubiłam tzw. kupony do wycinania - były w sobotnim
Washington Post. Można było znaleźć czasami fajne zniżki na kosmetyki
czy inne rzeczy. Nie wiem, czy widzieliście kiedykolwiek na TLC ten
program "Extreme Couponing" .
Opowiada o tym, jak obecnie, w czasach kryzysu wielu Amerykanów
korzysta z tych kuponów, aby zaoszczędzić. Szkoda, że nie ma czegoś
takiego we Włoszech - naprawdę można wyjść ze sklepu z pełnym koszykiem i
nie zapłacić nic albo prawie nic! Jednak co mnie dziwi- że można łączyć
wszystkie oferty naraz: np kupon jest na zniżkę 1$ na jakiś produkt. W
sklepie akurat w tym dniu jest zniżka np 0,50$ i dodatkowo podwajają
zniżkę w kasie. W efekcie czego czasami za jakis produkt nie dość, że
nic się nie płaci- sklep jeszcze musi oddać no 0,50$!! Takie rzeczy to
tylko w Ameryce, hehe... Zarówno we Włoszech jak i w Polsce- gdy jest
jakaś promocja na towar, to jest zawsze napisane, ze nie łączy się z
żadnymi innymi zniżkami, promocjami, ofertami itp. I że na 1 osobę jest
max ileś tam sztuk. A ci Amerykanie nie dość, że łączą wszystkie
promocje, to jeszcze ogołacają normalnie półki: biorą ze 100 szt! Ja
rozumiem osoby, które mają duże rodziny, że to się zaoszczędza, ale
niektórzy z nich to już naprawdę przesadzają. Mają w domach np ze 100
szamponów, ze 100 płatków śniadaniowych czy chipsów itp. No ja
przepraszam, ale to wszystko przecież ma termin ważności!? Po co kupować
setki szt czegoś, czego nawet nie zużyję w 2 lata? Bo do tego nie
przestają kupować - kupują dla samego kupowania.. Masakra jakaś.
Podziwiam natomiast tych, którzy kupują na cele dobroczynne. No i
oczywiście to, jak potrafią organizować listę zakupów: godzinami w domu
liczą, robią specjalne tabeli w excelu, mają specjalne segregatory na
kupony. A potem spędzają w supermarkecie ok 4 godz. Ufff....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz