Life

Life

niedziela, 19 sierpnia 2012

5,5,5


Pracy wciąż nie mam i nie wiadomo, kiedy ją znajdę. A czas płynie. Podjęliśmy więc  z S. decyzję o dziecku. Czy raczej, że nic na siłę, ale jak sie uda to byłoby szczęście. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nie zawsze udaje sie od razu..

Ja pełna nadziei, że może jednak... Po kilku dniach czuję napięcie w dole brzucha – to kilka dni za wcześnie, ale już psychicznie przygotowuję się, że w tym miesiącu się nie udało, że przecież rzadko udaje się za pierwszym razem.  Mijają dni, a miesiączka wciąż nie nadchodzi. Po przeliczeniu wszystkich moich cykli z ostatniego 1,5 roku widzę, ze to już 5 dni spóźnienia. Nieśmiała nadzieja.. Kupuję test, ale ta druga kreseczka jakaś taka niewyraźna.. Kupuję więc drugi -digital. Tam czarno na białym napisane- 2-3 tydzień! Nie mogę uwierzyć i płaczę ze szczęścia- udało się!:))) Do powrotu S. z pracy nie mogę sobie znaleźć miejsca w domu. Gdy pokazuję mu testy- oczy mu się szklą i nie może uwierzyć.. Jesteśmy tacy szczęśliwi!!:)
Na razie nic nie czuję, może tylko nadwrażliwość piersi. Nie mogę się jeszcze do tej myśli przyzwyczaić, ale kiedy tylko przechodzę koło lustra- patrzę w moje oczy i widzę, jak błyszczą radością.. Mam tysiące myśli przelatujących przez głowę: jak to będzie, to dziwne uczucie bycia w ciąży? – jaką będę matką? – czy dam radę? – boję się tego wszystkiego nieznanego i czuję tez ogromną ciekawość i ekscytację.. Rozmawiamy z S. o Fasolce, że ciekawe jaka będzie, do kogo bardziej podobna. Decydujemy, że powiemy na razie tylko najbliższej rodzinie- w nast tygodniu.

Mija 5 dni. Na bieliźnie widzę lekko różową plamę... Zamieram ze strachu.. Nie, to niemożliwe, to się nie dzieje!.... Lekarz rodzinny mówi, żeby się nie martwić jeśli to tylko plamka, bo plamienie zdarza się na początku bardzo często. Ja mam nadzieję, że to może przez gorąco a cały dzień byłam na mieście.. Na razie nic więcej się nie dzieje, ale po ok 3 godz zaczyna się brązowe plamienie, które przechodzi w krwawienie z bólem brzucha. Płaczę i modlę się, żeby to nie było to.... Na pogotowiu ginekologicznym robią badanie krwi na hormon  HCG i Usg. Widać pęcherzyk, ale z bardzo niskiego poziomu hormonu wynika, że to poronienie samoistne - w 5 tygodniu.... Lekarz mówi, że w 60% wszystkich ciąż zdarzają sie takie poronienia, ale większość kobiet nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, bo jeśli to 4-5 tydz a ktoś nie zrobił jeszcze testu, to myśli, że to spóźniona miesiączka. Ja jednak zrobiłam.... Lekarz pociesza, że „natura wie, co robi. To jest poronienie samoistne, bo najpewniej zarodek miał jakieś wady chromosomowe, lub źle się zaczął rozwijać. Organizm nie doprowadza do jego rozwoju, co nie znaczy, że nie może mieć  Pani dzieci, albo że w następnej ciąży też tak będzie. Trzeba być dobrej myśli i jeśli nie trzeba będzie robić łyżeczkowania, to już za miesiąc można znowu próbować”.

Następne dni to łzy, łzy i ogromna pustka.. Tak, jak wcześniej z uśmiechem patrzyłam na kobiety w ciąży i małe dzieci, tak teraz dławi mnie w gardle... I wciąż zadaję sobie pytanie: „Dlaczego to MI się to przytrafiło???!! Tak się cieszyłam...” Na forach zaskoczona znajduję ogromną ilość kobiet, które też to przeżyły. Czytam ich historie i płaczę, i wiem jaki to ból w sercu.. Mówię o wszystkim mamie, a od niej dowiaduję się, ze moja kuzynka też dwa razy poroniła a teraz ma 3 zdrowych, pięknych dzieci. Nawet o tym nie wiedziałam.
Bo o tym trudno powiedzieć komukolwiek...Bo nie każdy wie, jak zareagować. Bo niektórzy to bagatelizują a inni nie wiedzą, co powiedzieć. Wiem, że to był (może na szczęście) dopiero 5 tydz i lepiej teraz niz za kilka tygodni albo miesięcy, ale to boli. Bardzo. Nawet jeśli było wielkości ziarenka ryżu...

Minęło właśnie 5 dni od straty...  Najpierw 5 dni ogromnej radości, potem 5 dni żalu... Już jest troszkę  lepiej, ale aż ciężko mi uwierzyć, ze 10 dni temu jeszcze nic nie wiedziałam a potem znalazłam się na rollercoasterze – raz na szczycie a potem nagle z szybkością w dole......