Life

Life

wtorek, 29 stycznia 2013

Karnawał

Jeśli jest karnawał, to pora na faworki! :)


We Włoszech popularne są nie tylko faworki smażone w oleju, jak nasze, ale też faworki pieczone w piecu/piekarniku. To te duże, jakby płaty - obsypane cukrem pudrem. Obok widać też te niby nasze, jedyna różnica to, że nie mają dziurki w środku, jak u nas i nie są przeplatane. Smakują tak samo i te i te. Obok widać też tzw. castagnole (bo przypominają formą kasztany jadalne). To kuleczki w rozmaitych smakach (np. limoncello, ricotta, nadzienie z kremu itp), które są robione z jajek, cukru, mąki i masła i smażone na głębokim oleju. Potem obsypane cukrem zwykłym, lub pudrem. Mają pewnie z milion kalorii, ale od czego jest karnawał? :)

Pisałam kiedyś na starym blogu, jak wygląda tu karnawał, ale że nie wszyscy wtedy czytali, to przypomnę co nieco.
"Zawsze chciałam jechać na zakończenie karnawału do Wenecji, no ale jak na razie wciąż nie ma sposobności. Mam nadzieję, że kiedyś się jednak uda. Jeśli chodzi o karnawał, to we Włoszech dzieci przebierają się nie tylko raz na bal karnawałowy, ale mogą być poprzebierane nawet codziennie. Często w godzinach popołudniowych widać dzieci w strojach i kurtkach, jak spacerują z rodzicami. Moi znajomi z Polski, którzy byli w Rzymie w zeszłym tygodniu zapytali mnie, czemu tak jest. Nie wiem, ale słyszałam od Włochów, że dlaczego dzieci miałyby się przebrać tylko raz i tylko na bal- dzieci chcą pokazywać strój innym:) Dlatego też rodzice zbierają się z poprzebieranymi dziećmi w różnych miejscach, najczęściej na jakiś placach. Dzieci szaleją, obrzucają się papierowym confetti a rodzice piją kawę:)"




sobota, 19 stycznia 2013

Kryzysowa szopka

Kiedyś pisałam o tradycji stawiania szopek w całych Włoszech i o tym, że jest nawet Muzeum Szopek. Szopki są nie tylko we wszystkich kościołach, ale także w prawie każdym domu. Ludzie latami dokupują po kawałku i ich szopki się rozrastają, rozrastają, rozrastają.. My jeszcze nie zaczęliśmy jej tworzyć, co roku mamy tylko choinkę i inne ozdoby świąteczne i na razie nam wystarcza.
Ale dziś chcę napisać o szopce w Watykanie, która co roku jest stawiana na Placu Św Piotra. Od Świąt nie udało mi się jej zobaczyć, bo praktycznie cały styczeń mamy bardzo deszczowy, leje dzień w dzień a co to za przyjemność jechać tam w deszcz. Udało mi się dopiero dzisiaj, bowiem dzień chociaż chłodny, to był słoneczny.

Kryzys widać nawet w Watykanie. W tym roku szopka jest znacznie skromniejsza i mniejsza niż te w latach poprzednich. Konieczność wzniesienia w tym roku skromniejszej szopki Watykan tłumaczy kryzysem i ogromnymi corocznymi wydatkami na budowę szopki. Ujawniono ostatnio, że szopka w 2009 r kosztowała aż 550 tys euro, a dwa lata później udało się już zejść "nieco" z kosztów do 300 tys euro. W życiu bym nie powiedziała, że tyle to może kosztować!
Tutaj zdjęcie szopki z roku 2009-10. W zeszłym roku zdjęć nie robiłam, ale szopka z tego co pamiętam była prawie identyczna.

W tym roku szopka jest całkiem inna. Nie podano, jak na razie ile kosztowała. Fundatorem jej jest włoski region Basilicata i przedstawia słynny pejzaż historycznego centrum miasta Matera, przypominający scenerię Betlejem.


Szopka ma powierzchnię 150 metrów kwadratowych, ustawiono w niej ponad 100 figur i figurek. Jej dodatkowym walorem jest niezwykłe, nowoczesne oświetlenie, stosowane w kinematografii. Czyli - ściemnia się, jak na noc, na niebie pojawiają się gwiazdy i księżyc, następnie wschodzi słońce i nastaje dzień.

 



Czy ładna, oceńcie sami.

piątek, 11 stycznia 2013

Ocean, Czernobyl i życie w PRLu.

Dziś będzie o książkach.


"Życie Pi" Yanna Martela nie trzeba wcale reklamować, bo dzięki fabularyzacji tej książki wszyscy o niej usłyszeli. A książka napisana 10 lat temu i zawsze była na mojej liście książek do przeczytania. Tylko, ze lista jest tak długa, a do tego wciąż do niej dopisuję nowe pozycje, że chyba życia mi nie starczy na wszystko.
No ale w związku ze zbliżającą się premierą filmu (a film bardzo chciałam obejrzeć) - zabrałam się za czytanie. Bardzo, bardzo mi się podobało - zarówno książka jak i film. Muszę powiedzieć, ze to jeden z niewielu filmów na podst książki, który naprawdę zrobili dobrze. 
Książka opowiada o indiańskim chłopcu, który ratuje się z tonącego statku i spędza 7 miesięcy na tratwie na oceanie.. wraz z tygrysem. Jak to robi, że daje radę przeżyć? Trzeba przeczytać, bo w książce jest wiele jego przemyśleń, walki ze sobą samym, nadziei i tracenia jej itp, czego w filmie jednak nie udało się pokazać.


Drugą książką, którą ostatnio przeczytałam była "Witamy w piekle. Wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży" Doma Joly. Jeszcze lepszy jest tytuł oryginalny: "The Dark Tourist. Sightseeing in the world's most unlikely holiday destinations." Bo autor właśnie wpadł na pomysł wyjazdu w miejsca, w które zazwyczaj się nie jeździ. Wybrał się więc np do Iranu, żeby pojeździć na nartach (tak, mają tam góry i śnieg!:)) W USA odwiedził miejsca zabójstw Kennedy'ego, Lennona i ruiny WTC. Był tez w Kambodży, Bejrucie i w Czarnobylu, gdzie drżał ze strachu, przed promieniowaniem. "Po dziesięciu minutach zatrzymaliśmy się tuż przy reaktorze nr 4. Przyrząd Siergieja zaczął wariować i jego odczyty były dziesięć razy wyższe, niż na poprzednim postoju. Wszyscy chcieliśmy czym prędzej zrobić zdjęcia i spadać stąd tak szybko, jak się tylko da, mimo że ten reaktor stanowił główny powód naszej wizyty."
Autor opowiada o wszystkim z właściwym sobie poczuciem humoru, jak np w trakcie podróży do Korei Płn: "Dalej zauważyłem grupę ludzi- wśród nich znajdowały się chyba całe rodziny-kucających na skraju drogi. Wyglądali, jakby przycinali nożycami trawę na poboczu, ale coś musiało mi się pomylić."
Jednym słowem - warto, można poznać wiele ciekawych miejsc i nieźle się pośmiać przy tym.

Pamiętacie, jak kiedyś na starym blogu pisałam o fantastycznym komiksie, opowiadającym o czasach PRL z perspektywy dziecka? Teraz ukazała się jeszcze lepsza książka. "Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem."

Małżeństwo dziennikarzy wpadło na pomysł przeniesienia się w realia czasów PRLu z lat 1981-82. Oczywiście nie za sprawą czarów, tylko spróbowali odtworzyć, jak się żyło w tamtych czasach. Przeprowadzili się z 2 letnią córeczką do bloku z wielkiej płyty, jeździli maluchem, gotowali wg przepisów z archiwalnych numerów "Przyjaciółki" i "Kobiety i życie", dziecku dali zabawki pamiętające czasy PRLu. Oboje po 30stce pamiętali dzieciństwo, gdy zabawy nie polegały na siedzeniu przed komputerem, ale na siedzeniu na trzepaku i graniu w gumę albo w klasy. Gdy weekendy spędzało się na działce a nie w centrum handlowym. Gdy pomarańcze były tylko na Święta a pampersy nie istniały. A dzieci nie chodziły na kursy baletu, jogi, hiszpańskiego - tylko szły na podwórko z kluczem na szyi.
To pamiętamy wszyscy, ale czy zdajemy sobie sprawę, jak wyglądało to życie dla naszych rodziców, którzy wtedy byli w naszym obecnym wieku? Jak musieli kombinować co do garnka włożyć, musieli prać godzinami pieluchy tetrowe w wielkim garze, jak nie mieli tego wszystkiego co teraz jest na wyciągnięcie ręki? Takie np podpaski ze skrzydełkami, czy tampony. Była tylko wata, która się przesuwała i przesiąkała bardzo szybko. Jak te nasze mamy sobie radziły? Okazuje się, że można było sobie pomóc torebką foliową...
Nie było wszelkiego rodzaju super hiper środków czyszczących nowej generacji, czy milionów kremów i odżywek do włosów. Bohaterka przestawia się na krem Nivea, który używało się i do twarzy i do rąk i do ciała, robi sobie trwałą, aby włosy jakoś wyglądały a w domu pierze w pralce Frani, w proszkach IXI i E. Do czyszczenia w domu używa pasty BHP (pamiętam, moja mama też jej używała!) i nieśmiertelnego płynu do naczyń Ludwik. Ludwikiem odplamia się plamy na ubraniach, myje się okna i podłogi. Wiecie, ja nawet teraz też często nalewam płynu do naczyń na tłuste plamy a okna zawsze myję najpierw wodą z płynem a dopiero potem jakimś sprayem, bo wydaje mi się, ze sam spray tego brudu dobrze nie usunie?...

Były też kolejki, w których stało się godzinami, ale teraz to już nie to samo: "(...) stoimy min.: - 14 minut w Grudziądzu po (...) bezpłatny napój energetyzujący, - 22 min na dworcu PKP po bilety na pociąg, - 8 min na bazarku (...) do stoiska z chlebem." Okazuje się jednak, ze w kolejkach nie chodziło tylko o stanie, ale o rozmowy Polaków. O dyskusje o polityce, gospodarce, o plotki co, gdzie i u kogo...
Pamiętacie kartki? W książce próbują jeść tylko tyle, ile by mieli z kartki. Czyli: "Rodzina z dwuletnim dzieckiem? (...) 2 kg cukru, 9 kg mięsa, 6 kg mąki, 5 kg kasz na kwartał. 750 gr margaryny i 6 tabliczek wyrobów czekoladopodobnych plus 2 butelki wódki i 24 paczki papierosów." Papier toaletowy trzeba było sobie wystać, ziemniaki, marchewkę czy jabłka kupić w 50 kg workach od rolnika i schować do piwnicy (pamiętam, ziemniaki i nawet cukier mieliśmy w takich worach w piwnicy).

Książka jest wspaniałą podróżą do przeszłości. Są też czarno-białe zdjęcia bohaterów w ich "małym PRLu" w ortalionowych dresach, bez komórek, wśród PRL-owskich ubrań, naczyń, sztućców, zabawek, gazet, kalendarzy i innych szpargałów. Połknęłam ją w 4 dni i co chwilę opowiadałam o czymś mojemu S., który słuchał z niedowierzaniem, że gdy się kończył szorstki, brązowy papier toaletowy to się używało gazet :) U nich od zawsze był papier miękki...

PS. Tak już na marginesie- coś nam jednak z tych nawyków PRLu zostało. Np takie wynoszenie z pracy tego, co się da wynieść: chociażby koperty, długopisy. "Wtedy to była norma. Budowlańcy kradli deski, kierowcy benzynę, kucharki mięso." (...) "To nie była kradzież. (...) jak człowiek wynosił coś z pracy, to czuł się prawie jak opozycjonista. Bo ruskie władze w ten sposób osłabiamy."

sobota, 5 stycznia 2013

60 urodziny

W grudniu nasza mama obchodziła 60 urodziny. Myślałyśmy już od tygodni z siostrami, że tym razem to musi być coś innego, wyjątkowego a nie prezent typu kwiatki i tort. Coś, co mama zapamięta na długo, przecież to taka okrągła rocznica!
Nie było łatwo wpaść na jakiś oryginalny pomysł: może portret malowany, ksiażka ze zdjęciami, artykuł w gazecie (można sobie zamówić z nazwiskiem), jakaś wycieczka.
A potem wypatrzyłyśmy na necie pomysł prezentu- "60 lat wspomnień". Czyli - zebranie od znajomych, przyjaciół, rodziny wspomnień o mamie w formie listów i wręczenie jej wszytkiego w dniu urodzin. Napisałyśmy specjalny list z wyjaśnieniem, o co chodzi i poprosiłyśmy w nim o jakieś wspomnienie związane z naszą mamą (z dzieciństwa, ze szkoły, z pracy, z życia codziennego itp) i odesłanie  tego do nas. Mogło to być także coś, co się o niej myśli- jaka jest lub była, lub opisanie, jak się ją poznało.

To było jeszcze łatwe. Trudniejsze było znalezienie tych wszystkich osób i zdobycie ich adresów. Koleżanki mamy z liceum znalazłam na naszej-klasie. Napisałam do każdej z nich wiadomość i poprosiłam o adres pocztowy. Jedna miała listę wszystkich koleżanek z adresami z ostatniego (5-7 lat temu) zjazdu szkolnego! Adresy rodziny i innych znajomych moja siostra zdobyła z notesu mojej mamy, gdy ta była czymś zajęta. Siostra zrobiła zdjecia telefonem każdej strony a w domu je przepisała. Oprócz tego skontaktowałyśmy się z koleżankami mamy z pracy (była przedszkolanką a do tego przedszkola chodzi teraz mój siostrzeniec), z sąsiadami i rodziną. Wysłałyśmy do wszystkich listy na koniec października i czekałyśmy na odpowiedzi.

Listy powoli zaczynały przychodzić na adres mojej siostry. Niektórzy nawet dodali zdjęcia!

 Zamówiłyśmy na necie kuferek ręcznie malowany z napisem "Kuferek wspomnień". Potem listy siostra powkładała do kolorowych kopert i ułozyła chronologicznie- od dzieciństwa, poprzez szkołę, pracę, ślub, dzieci... Liczyłyśmy na 60 kopert na 60 lat, ale uzbierało się tylko 44. Nie każdy odpisał.. Ale był też oczywiście list od rodziców mojego S., od samego S. (przetłumaczyłam je na polski), od mężów moich sióstr, od nas no i od taty (któremu o wszystkim powiedziałyśmy prawie w ostatniej chwili, bo bałyśmy się, że się wygada).

Mama, gdy zobaczyła kuferek zapytała: - "Ale co to jest?" - "Otwórz a zobaczysz"


 "Ale co to jest? Tyle kopert? :)"

Otworzyła pierwszą z góry - od jej brata (młodszego), który opowiadał o dzieciństwie i jak nie wiedział dlaczego,  gdy mama spotykała się z jakimś chłopakiem przed domem, to go przeganiała :)))
Potem była następna koperta. I następna. I następna...

Mama śmiała się i ocierała łzy wzruszenia... 
I co chwilę powtarzała: "Ooooo! A tego to nie pamiętam! :)"

Potem opowiadała mi, że cały wieczór siedziała i czytała te wszystkie wspomnienia i wracała myślami do wielu wspaniałych chwil. Bardzo cieszyła się z listu od jednej koleżanki ze szkoły, która opisała wiele rzeczy bardzo szczegółowo, bo zachowała jeszcze pamiętniki z lat szkolnych.

"To piękny prezent! Dziękuję!"