Life

Life

niedziela, 22 grudnia 2013

Wesołych Świąt!!!

Ufff, choinka ubrana nareszcie, chociaż miałam z tym ubieraniem zachodu co niemiara..

We Włoszech choinki ubiera się 8.12. My ubieramy dopiero kilka dni przed Świętami, bo zawsze mamy żywą (w domu od dzieciństwa zawsze tak było i ja nie potrafię ze sztuczną- to całkiem co innego. No a tak to co roku jest inna:))
W związku z tym ubieraniem na początku grudnia już choinkę trzeba kupić, bo potem nigdzie się nie znajdzie, co wiemy z własnego doświadczenia, bo dwa razy już jeździliśmy po wszelkich ogrodnikach w Rzymie przed samymi Świętami i znaleźliśmy jakieś resztki do tego z cenami z kosmosu.
Choinkę kupiliśmy więc na pocz grudnia w Ikei, ale są od razu zapakowane, nie widać jakie są w środku. A z takim kupowaniem, to jak kota w worku!
No i jak widać poniżej - choinka jakaś łysa w środku jest. U góry i na dole ma długie gałęzie, a w środku krótkie, na które nie ma za bardzo jak coś powiesić, bo spada... No ale zrobiłam, co mogłam.. Lepsze to niż nic.



Kochani, życzę Wam wszystkim Wesołych Świąt, odpoczynku, dobrego jedzonka, zadumania i radości z tych chwil z rodziną. A tym, którzy są na emigracji- abyście pamiętali, że atmosferę Świąt się tworzy samemu i to, jak sobie te Święta przygotujemy - takie będą. 
A w Nowym Roku spełnienia wszelkich marzeń: tych dużych i tych maleńkich!

A tu nasz nowy nabytek z Key West :)

wtorek, 17 grudnia 2013

Na końcu Ameryki - czyli Key West

Key West jest najbardziej na południe wysuniętym miejscem w Stanach Zjednoczonych. To mała wysepka (ma 6,4km na 3,2 km) na samym końcu ciągu innych wysp i wysepek połączonych jedną drogą U1- na samym dole Florydy. Miasteczko- wyspa ma 25 tys mieszkańców, żadnego dużego centrum handlowego (czym byłam zawiedziona) i takie malutkie domki.


Najpierw jednak trzeba się tam dostać. Można lecieć samolotem, bo mają tam nawet międzynarodowy port lotniczy, albo samochodem- jak my- z Miami to tylko 250km. Jedzie się jednak długo, bo prowadzi tam tylko jedna droga, z tylko jednym pasem ruchu, gdzie rzadko da się kogoś wyprzedzić, a do tego wciąż są ograniczenia prędkości.
Widoki jednak są piękne- małe, urokliwe miejscowości i mnóstwo mniejszych lub większych mostów. Największy to most, który nazywa się "7 miles bridge" i ma oczywiście długość 7 mil. Jak opowiadałam o tym mojej mamie, to mówiła, że umarłaby z przerażenia, jadąc tak poprzez wodę aż przez 7 mil, ale wcale nie jest strasznie, zobaczcie:


Na wyspie jest zawsze ciepło, średnia temp roczna to 26 stopni C i jest wyższa, niż w Miami. Nigdy nie schodzi do 0C! :) Okres huraganów trwa od czerwca do października, więc w listopadzie było już po. Poza tym jest tam oczywiście podział na sezon suchy i deszczowy. Deszczowy jest od maja do października, a suchy od listopada do kwietnia -  co było widać, bo była tam masa ludzi!
Co ciekawe - w porównaniu do kontynentalnej części Florydy, opady deszczu i burze występują w godzinach popołudniowych, a w Key West opady deszczu najczęściej występują wczesnym ranem.
Przez cały nasz pobyt na szczęście ani razu nie padało, chociaż czasami zdarzały się chmury.

Byliśmy tam na pięć dni, zaczynając od piątku i to, co zauważyliśmy, to że strasznie dużo ludzi jedzie tam na weekend. Miejsce to jedno z niewielu w USA, gdzie można pić alkohol na ulicy, co było widać.. Nigdy nie widziałam tylu dorosłych, pijanych ludzi w jednym miejscu!....
Trafiliśmy na Festiwal Speed Boat Race, gdzie wieczorem na głównej ulicy była wystawa wszystkich łodzi biorących udział w wyścigach, a w dzień były wyścigi.

My za to w dzień chodziliśmy na plażę się opalać.


A wieczorem chodziliśmy np na Sunset Boulevard, gdzie codziennie masa ludzi idzie oglądać zachód słońca.


A po zachodzie słońca można iść sobie do różnych knajpek i jeść i pić.


W związku z tym, że z Key West jest bardzo blisko do Kuby - jest tu wiele bardzo dobrych, kubańskich restauracji. Jedna tak nam się spodobała, że za dwa dni znowu do niej wróciliśmy. Jedliśmy tam rybę Mahi -Mahi, którą oni nazywają też "białym delfinem", ale oczywiście nie jest to delfin (który jest chroniony i się go nie je, chociaż tak na marginesie- we Włoszech ostatnio wybuchła afera, bo niektóre restauracje serwują i sprzedają "pod stołem" mięso z delfina, chociaż to zakazane. Mięso jest ciemniejsze od tuńczyka, prawie czarne).
Ale wracając do ryby Mahi- Mahi- biała, pyszna i delikatna. Wyczytałam na necie, ze nazywa się po polsku Koryfena. Jedliśmy ją z dodatkiem z juki (smakuje prawie, jak ziemniaki) i chipsów zrobionych z platanów. Pycha! Oprócz tego krewetki na tysiąc różnych sposobów, np w wiórkach kokosowych- niebo w gębie! No i zawsze i wszędzie mojito albo innego rodzaju drinki z rumem:)




Wieczorem można też iść np do jednego z trzech portów, aby oglądać mniejsze i większe łódki, albo takie wspaniałe jachty.


Albo takie wspaniałe statki wycieczkowe.


Co jeszcze robiliśmy- w następnym odcinku:)

czwartek, 12 grudnia 2013

Wygrzebane z archiwum - o szopkach.

Miałam pisać jeszcze o pobycie na Key West, ale w związku z tym, że grudzień to mój ulubiony miesiąc w roku (no oprócz maja) i uwielbiam tą atmosferę oczekiwania na Święta, to przypomnę tu na chwilkę mój wpis z roku 2010, kiedy pisałam o tym, jak we Włoszech na Święta najważniejsze są szopki.

 "We Włoszech nie obchodzi się Mikołajek, więc okres Świąt Bożego Narodzenia zaczyna się dwa dni później niż w Polsce, bo dzisiaj- 8 grudnia. Jest to Święto Zwiastowania Najświętszej Marii Panny, które jest dniem wolnym od pracy. Od tego dnia pojawiają się oficjalnie na ulicach dekoracje świąteczne, na balkonach i w oknach światełka, a w domach ubiera się choinki. Oczywiście my choinki nawet jeszcze nie kupiliśmy, ale już tydzień temu w Ikei sprzedawali żywe i widzieliśmy wielu ludzi, który kupowali!
Według tradycji powinno się też od tego dnia ustawić w domu szopkę bożonarodzeniową, jednak wiele rodzin włoskich robi to dopiero w Wigilię. Na początku ustawia się jedynie Matkę Boską i Józefa i inne postacie a Dzieciątko Jezus wkłada się do szopki dopiero 24 grudnia o północy. Natomiast 6 stycznia (zresztą też dzień wolny od pracy:)) do szopki wkłada się Trzech Króli. Tradycja szopek pochodzi właśnie stąd, z Włoch – bo tu zrobił pierwszą szopkę św Franciszek (w 1223r). Wiecie, że tutaj szopki są nie tylko w kościołach ale też w szkołach, szpitalach i innych instytucjach oraz na osiedlach? 
Taka szopka tania nie jest. Generalnie Włosi co roku wydają na nie tysiące euro, bo szopka domowa kosztuje ok 100euro. I to taka, w której figurki są małe ok.5 cm (bo takie np o wys 30cm kosztują 40 euro za sztukę). Niektórzy robią ręcznie, z papieru itp, albo po prostu kupują je i kompletują latami – co roku dokupując nowe figurki i detale: drzewka, mostki, budynki itp. Niektórzy rozbudowują szopki do małych miasteczek:) My szopki nie mieliśmy w zeszłym roku, w tym raczej też nie, chociaż to wielkie marzenie S. więc chyba od następnego roku już będziemy zbierać figurki :) Co ciekawe – oprócz Marii, figurek świętych i zwierząt są również postacie ulicznych sprzedawców lub kucharzy przygotowujących spaghetti i ciasto na pizzę. Można też kupić figurki znanych ludzi – polityków, piłkarzy czy np Pavarotti. W tym roku, w Neapolu wciąż zawalonym śmieciami – w jednej szopce wszystkie postacie są w maseczkach higienicznych. A jeden z pasterzy zatyka nos nie mogąc wytrzymać odoru z rozrzuconych wokół żłóbka worków ze śmieciami. (zdjęcie ze strony www.napolipuntoacapo.it) "



W Rzymie jest nawet Muzeum Szopek, jak chcecie poczytać i zobaczyć zdjęcia, to zapraszam  tutaj.

wtorek, 3 grudnia 2013

Nie tylko plażą Miami żyje, czyli - sztuka, art deco i film

To, co bardzo nam się podobało - to te wszystkie, przepiękne galerie art deco, gdzie można wejść za darmo, obejrzeć i kupić a potem wysyłają wszystko pięknie zapakowane na cały świat. Szkoda tylko, że kosztuje to trochę.



W jednej galerii prezentują sztukę Romero Britto, którego wcześniej (co muszę przyznać ze wstydem) wcale nie znałam. Zakochałam się jednak od razu w jego pracach, tak pełnych kolorów!!


Jest on z pochodzenia Brazylijczykiem, dlatego też ma obecnie wiele prac na Fifa World Cup, który odbędzie się w 2014 roku własnie w Brazylii.




Artysta ten mieszka od wielu lat w Miami, ale na początku wcale nie był znany, mówi się, że po przybyciu do Stanów mieszkał przez pewien czas na ulicy. Nie wiem, czy w to wierzyć, bo w necie jest tylko napisane, ze krótko po jego przybyciu do Miami, w 1989 roku - do jego studia zawitał Michel Roux, jeden z założycieli Absolut Vodka i poproisł go o uczestnictwo w kampanii Absoluta. No i od tej pory zaistniał na swiecie. Projektował dla Disney, Pepsi, BMW itp, itd. Robi wszystko- począwszy od obrazków, poprzez rzeźby, figurki itp. 


W jego galerii w Miami (ale znalazłam tez masę rzeczy na amazonie) można kupić obrazy, walizki, parasolki, kubeczki, portfele itd, itd.
Więcej o nim TU

Inną galerią, gdzie otworzyliśmy szeroko oczy a pewnie i trochę usta była Galeria LIK - zobaczcie.
Zdjęcia natury zapierające dech w piersiach, duże na całe ściany. Można sobie oczywiście kupić i wyślą prosto do domu - zestaw 4 małych obrazków kosztuje "tylko" 500$. Duże - sama nie wiem, ale minimum tysiąc.
Zdjęcia są przepiękne, można sobie wybrać ramki do nich. Najlepsze jest jednak to, że pokazują oni w tej galerii, jak się zmienia wygląd zdjęcia w zależności od światła dziennego. Mają tam specjalne pokoje, gdzie zmieniają światło począwszy od takiego, jakie jest przy wschodzie słońca, poprzez ostre słońce aż do zmierzchu. Nam pokazano na przykładzie np tego zdjęcia (zdjęcie ze strony galerii)


Efekt był niesamowity! Jakby poprzez skały przeświecały promienie słoneczne aż do zniknięcia prawie całego obrazu w ciemności - było widać tylko środek z wodą... Cudo!
***

Jednego dnia natomiast staliśmy się paparazzi - pojechaliśmy na "łowy" do jednego miejsca w Miami - do Bay Harbor Islands. No bo tam koniecznie chcieliśmy zrobić zdjęcie tego miejsca:


A dokładnie chodziło nam o drugie piętro, drugi apartament od prawej strony- z nr 10B na drzwiach. Ktoś kojarzy? :) Gdy zamieściłam zdjęcie na FB - kilka osób zgadło...
Dla ułatwienia dodam, że kręcono tutaj pewien słynny serial amerykański, który po 8 sezonach zakończył się niestety we wrześniu tego roku.
W apartamencie tym mieszkał główny bohater.
Jeszcze do zeszłego roku miejsce to było otwarte, można było podejść pod same drzwi. Niestety - obszar został zamknięty bramą z domofonem, gdzie trzeba wstukać kod, aby wejść. Aby zrobić to zdjęcie - musieliśmy wcisnąć się między śmietniki już za ogrodzeniem i z krzaków poprzez metalowe barierki pstryknąć kilka fotek :) Do tego już jakaś pani z budynku obok przez okno pytała, czy mamy zamiar przeszkadzać, czy ma zadzwonić po ochronę.. Szybko się zmyliśmy, ale kilka zdjęć jest!

czwartek, 28 listopada 2013

Welcome to Miami!

W Miami było ciepło, co najważniejsze! Zawsze około 27 stopni C. Padało tylko 1 dzień no i 1 dzień wiało, ale było ciepło więc nie tak źle. Opaliliśmy się trochę tam a resztę na Key West, ale o tym w następnych postach.
W Miami byłam już drugi raz, ale ten pierwszy był dawno- 11 lat temu i tylko na dwa dni, więc mało co widziałam i pamiętałam.
Ugościła nas moja koleżanka jeszcze z czasów Aupair, która przeprowadziła się na Florydę 6 mies temu z zimnego Denver.

Mojemu S. podobało się wszystko, a najbardziej chyba ocean, ogromne plaże no i atmosfera. Atmosfera luzu, radości, art deco i pieniędzy... O tak, wciąż mi pokazywał, że wokół pełno drogich samochodów, jak Ferrari i jakieś inne (ja oczywiście mało co się na tym znam i nie za bardzo mnie to interesuje, haha:))
















Mi bardziej podobają się amerykańskie ciężarówki, no i rejestracje samochodowe :)





Albo takie samochodziki pocztowe- uwielbiam je! :)

Oprócz tego, że pieniądze widoczne są w samochodach to i wille są niczego sobie...
Do tego w Miami nie widuje się tak bardzo grubych ludzi, jak w innych częściach Ameryki. Tu po prostu ludzie bardzo o siebie dbają aż nawet do przesady, bo co i rusz przy drodze można było zobaczyć ogromne reklamy operacji plastycznych. Raz w sklepie widzieliśmy panią, która miała coś dziwnego z twarzą, wyglądała bardzo nienaturalnie, jakby naciągnięta maska. Bliżej okazało się, ze za uszami miał kilka świeżych (!!!) blizn - widać było, bo miała związane włosy w kucyk, a lat to może miała z 70...
Moja koleżanka pracuje w jednym z salonów spa, gdzie też zajmują się małymi poprawkami plastycznymi i opowiadała nam, że obecnie w Miami jest "moda" na powiększanie sobie pośladków!!! Moda ta przywędrowała z Columbii, gdzie prawie każda kobieta powiększa sobie pośladki, aby były bardziej jędrne i wystające... masakra normalnie! :)

Oprócz tego oczywiście jedliśmy i piliśmy...


Fajny sposób podawania frytek -  w kubełkach :)
W nast odcinku będzie o sztuce art deco i o tym, jak zostaliśmy prawie papparazzi ;-)

niedziela, 24 listopada 2013

Powrót

Tak, wróciliśmy, wróciliśmy. We wtorek dokładnie, ale od razu pojechaliśmy jeszcze na 2 dni do teściów. W domu jesteśmy od czwartku wieczorem, ja do soboty pranie za praniem robiłam, gorzej z suszeniem, bo Rzym od wtorku zalany strugami wody płynącej nieustająco z nieba... Do tego zimno, tylko 10 stopni a ta wszechobecna woda tylko potęguje to uczucie zimna.
Niemiła to zmiana po cieplutkim Miami i Key West, gdzie zazwyczaj było po 27 stopni i słoneczko. W Nowym Jorku trochę chłodniej było, bo w dzień przyjazdu tylko 10, ale zaraz potem był cały piękny, słoneczny dzień z 15C. Gorzej było z niedzielą, bo i deszczowo i mgliście, okropnie, jak na zwiedzanie pod gołym niebem:( Szkoda, ze w NY byliśmy tylko 2,5 dnia - ja bym mogła i tydzień siedzieć i pewnie by mi się nie znudziło, no ale byłam już wcześniej 3 razy, więc cieszyłam się i z tych 2 dni.

Siedzę na zdjęciami. Jest ich trochę- zgrałam wszystko na komputer z -  mojego telefonu, z mojego aparatu i z aparatu S. i nazbierało się ok 1800 zdjęć!!! Tak, jesteśmy trochę szaleni, jeżeli chodzi o zdjęcia, ale wiele z tych zdjęć było robione po kilka razy z różnymi nastawami, więc ileś tam będzie do wywalenia, bo niewyraźne, za jasne, albo za ciemne.

Obiecuję, ze 1-2 dni i zacznę od opowieści o Miami :)

środa, 30 października 2013

Do trzech razy sztuka

Za drugim razem jest inaczej.

Test pozytywny jest ogromnym zaskoczeniem, bo "przecież w tym miesiącu nie staraliśmy się za bardzo. To był tylko 'jeden strzał' w odpowiedni dzień.."
Jest oczywiście radość, ale taka nieśmiała, tak bardzo schowana w najgłębszym kąciku duszy. Bo strach jest większy. Ogromny. "Czy znowu skończy się źle?..."
Tym razem nie szalejemy z radości. Boimy się o tym myśleć a co dopiero mówić. Mówimy tylko rodzicom. Nie chcemy gratulacji, nie robimy planów, nie myślimy o następnych miesiącach, tylko o dniach. Nie wybiegamy myślami w przyszłość.
Każda wizyta w toalecie, to sprawdzanie bielizny, czy coś się dzieje... Każdy lekki lub inny ból brzucha napawa strachem... A jednocześnie próbuję być spokojna, dbać o siebie i za dużo nie myśleć. Dziękuję za każdy dzień, który mija. I po każdym przeżytym mam większą nadzieje, ze może jednak, może tym razem się uda i będziemy się cieszyć. Tak bardzo chcę, aby się udało....
Tym razem specjalistyczne książki leżą niewyciągnięte w głębi szafy. Nie czytam i nie sprawdzam na internecie, co się dzieje w którym tygodniu. Nie wyobrażam sobie nic.

Po 5 dniach mam okropną grypę żołądkową z temperaturą 38. Po dwóch dniach czuję się lepiej, ale oczywiście boję się, czy to mogło mi w jakiś sposób zaszkodzić.
Ginekolog przez telefon uspokaja mnie i każe zrobić badanie krwi na wysokość beta HCG. Wynik jest ok. Badanie trzeba powtórzyć po 3-4 dniach. Przyrost nie jest prawidłowy, bo tylko ok 50%, a powinno być przynajmniej 116%. Martwię się przeokropnie, ale na usg jeszcze za wcześnie.
Następne badanie krwi potwierdza, że coś jest nie tak. Wciąż za niski przyrost. Czytam na necie o niskiej becie.... Wiem już, co może oznaczać. Płaczę...
Następnie dni, to czekanie. Następne badanie krwi. Odliczanie dni do usg.
Na usg idę już przygotowana psychicznie. Wiem, że badanie potwierdzi to, co przypuszczam i ja i lekarz. S. trzyma mnie za rękę. Niestety, nawet jeśli wstrzymuję oddech- nie słychać małego serduszka, widać tylko ciemną plamę - okazuje się, że nasze obawy były prawidłowe– jest pęcherzyk, ale bez zarodkaL  Najczęściej oznacza to, że zarodek przestał się rozwijać i ciąża obumarła, lub że jajo od początku było puste.. Lekarz mówi, że to się zdarza dosyć często i nawet zdarzyło się jego żonie. Każe zrobić jeszcze betę za 2-3 dni, ale raczej jest pewne, że nic z tego nie będzie...

Nawet tak bardzo nie płaczę. Nie jestem załamana. Bo jakoś czułam, że tak będzie. Myślę tylko: dlaczego znowu mi się to przytrafia??!! Dlaczego znowu muszę przez to wszystko przechodzić?...
Boli jednak dużo mniej, niż wtedy. Bo wtedy to było coś takiego niespodziewanego, że aż szokującego. Bo wtedy wcale nie braliśmy pod uwagę takiego scenariusza. Tym razem strach mieliśmy w sobie od początku.
Za drugim razem jest trochę łatwiej. Bo wiemy, że tak naprawdę to tego dziecka wcale tam nie było. Lepiej tak, niż usłyszeć bicie małego serca a potem dowiedzieć się, że obumarło, bo i to zdarza się dosyć często.

We Włoszech lekarze są za czekaniem, aż organizm sam sobie z tym poradzi. Czekamy więc.
Teraz każda wizyta w toalecie, to myśl, że może to już... Chcę, aby to przyszło jak najszybciej, aby mieć to już za sobą, bo to czekanie jest okropne.. Jest mi bardzo smutno i boję się, czy następnym razem się uda... 
Mijają dwa tyg i nic. Wciąż mam wszystkie objawy ciąży. Beta zamiast spadać, wciąż wzrasta, chociaż mało. Idę na następne usg, mając maleńką nadzieję, ze może jednak coś tam w środku urosło. Badanie jednak potwierdza smutną prawdę. Do tego lekarz mówi, że skoro przez ponad 2 tyg organizm jeszcze nie zorientował się, że to pusty pęcherzyk, to dalsze czekanie wstrzymujące może być niebezpieczne,  i może się skończyć krwotokiem. Dlatego wskazany jest zabieg, tym bardziej że to już 9 tyg. Łzy płyną mi jak grochy...
Na następny dzień zaczynam plamić, jakby organizm usłyszał, co się święci. To nawet lepiej, bo wszystko otworzy się naturalnie. Po 3 dniach mam zabieg w szpitalu. Robi mi go mój lekarz, więc jestem spokojna, bo tylko jemu ufam. Do tego znieczulenie jest całościowe, dzięki czemu śpię przez 30 minut i nic nie czuję, ani nie słyszę. Wieczorem tego samego dnia wracam do domu.

Dziś mija tydzień. Jestem wciąż na zwolnieniu, ale od dnia "po" czuję się dobrze i odliczam tylko dni do naszego wyjazdu. Potrzebny nam, jak nigdy. Aby zrelaksować się, odpocząć, nie myśleć. Tylko to mnie trzymało przez ostatnie 1,5 miesiąca...
Po powrocie będzie kontrola. Ale najważniejsze jest to, co już lekarz mi powiedział. Że już po 1 mies możemy znowu zacząć się starać.
Ja wiem jedno. Że dwie kreski, to nie znaczy jeszcze dziecko... To nie znaczy, że będzie 8 miesięcy przede mną... Zawsze już będę się bała..
Do trzech razy sztuka.


niedziela, 20 października 2013

Ksiażki mojego dzieciństwa

Ostatnio sentymentalna się stałam...
Gdzieś na jednej ze stronek na FB o wspomnieniach z PRL zobaczyłam książkę "Karolcia" i od razu postanowiłam ja zdobyć - była jedną z moich ulubionych w dzieciństwie. Gdy w kwietniu była u mnie w Rzymie Kasia, mówiła mi, że sobie kupiła w Polsce, bo została wznowiona. I faktycznie- szybko znalazłam na allegro, w dodatku z kompletem z drugą częścią! No i wzięło mnie na wspomnienia:)


Pamiętacie te małe, kolorowe książeczki, które każdy prawie miał w domu? "Poczytaj mi mamo". Miałyśmy ich z siostrą mnóstwo, ale żadna niestety się nie zachowała. Pytałam ostatnio mamy, co się stało z tymi naszymi wszystkimi książkami i powiedziała mi, ze wtedy to takie czasy były, ze jak z nich wyrosłyśmy, to same chciałyśmy oddać młodszemu kuzynostwu a resztę w prezencie dla biblioteki miejskiej.. Hmm, byłyśmy dobrymi dziewczynkami ;-) szkoda tylko, ze nie myślałyśmy o sobie, bo by się teraz przydały te książeczki:)
Nasza Księgarnia zebrała nie tak dawno wszystkie te książeczki w jedną, dużą i wydała jako zbiór. Zresztą nie tylko jedną , bo jest już kilka części. Oczywiście na liście do kupienia :)



Zresztą, jak dobrze poszukać, to okazuje się, ze wiele książek z naszego dzieciństwa Nasza Księgarnia wznowiła, jak np "Dzieci z Bullerbyn", które uwielbiałam! I wcale mnie nie przeraziła jej grubość, gdy zadali ją w szkole do czytania:) Wznowione wydanie jest w takiej samej formie, jak lata temu, z tymi samymi ilustracjami! Książka oczywiście już kupiona!
Wystarczy na ich stronie kliknąć na dział "klasyka" i okazuje się, że są i Muminki, i "O wróbelku Elemelku", "Czarna owieczka", "Ten obcy", "Oto jest Kasia", "Nie płacz koziołku", "Pippi Pończoszanka", "Miś Uszatek", seria o Mikołajku, "Szatan z VII klasy", "Kubuś Puchatek" "Baśnie polskie", książki Wandy Chotomskiej, Ludwika Jerzego Kerna i Jana Brzechwy.
Jeśli chodzi o Brzechwę, to pamiętam  to  wydanie i okazuje się, że w internecie można wszystko znaleźć i niektóre wydawnictwa wydaja ksiazki w starej szacie graficznej. Oczywiście oprócz tego można też dostać wiele na allegro, w dodatku stare wydania, jednak co niektórzy podają ceny naprawdę z kosmosu...

Natomiast wydawnictwo Dwie Siostry wznowiło (jednak w nowej wersji, z innymi obrazkami) następną z moich ukochanych książek: "Kłopoty rodu Pożyczalskich" . Czekam na następne części, bo było ich aż pięć.
Do tego mają też "Babcię na jabłoni"!

W ogóle, jak tak sobie posurfowałam na necie, to odkryłam tyle tytułów, o których już dawno zapomniałam, jak: "Dziewczyna i chłopak", "Zapałka na zakręcie", "Bromba", "Ferdynad Wspaniały", "Plastusiowy pamiętnik", "Chłopcy z placu broni", cała seria "Mary Poppins", "Tajemniczy ogród", "Mała księżniczka", cała seria Jeżycjady, Baśnie Andersena. Nie przeczytałam natomiast niczego z Pana Samochodzika, ani jakoś nie potrafiłam się przemóc do "Ani z Zielonego Wzgórza."
Jest wiele stron, blogów itp o książkach z naszego dzieciństwa, niektórzy nawet robią skany kilku stron i wiecie co? Okazuje się, że nasza pamięć jest niesamowita- widzę te obrazki i pamiętam je doskonale!!:)

http://lubimyczytac.pl/ksiazki/polka/143/ksiazki-z-dziecinstwa
http://pstrobazar.blogspot.it/
http://jarmila09.wordpress.com/
http://zestarejskrzyni.blox.pl/html
http://kufferek.blogspot.it/
http://zakladka-do-ksiazki.blogspot.it/
http://mojeksiazeczki.blox.pl/html

Nigdzie nie mogę dostać "Kuchni pełnej cudów" Marii Terlikowskiej i jej drugiej części "Kuchnia z niespodzianką".
Były to moje pierwsze książki kucharskie. Tzn, widziałam na allegro, ale trochę drogie.. Chociaż jak się zawezmę to pewnie kupię i tak.
No i chciałabym "Mam 6 lat".

Tak w ogóle, to pamiętam, że gdy byłam mała to nawet bibliotekę domową miałam- porobiłam spis książek, ponumerowałam je i porobiłam w środku na drugiej stronie książki- kółeczka z napisem "biblioteka domowa" i numerkiem. Miałam wszystko skatalogowane i wypożyczałam je koleżankom z bloku i ze szkoły, każda miała swoją kartę biblioteczną:)
Oczywiście byłam tez zapisana do biblioteki miejskiej i szkolnej a moim marzeniem było w przyszłości zostać bibliotekarką, bo bałam się, że nie zdążę przeczytać w moim życiu wszystkich książek, na które mam ochotę!
No cóż, bibliotekarką nie zostałam, ale nadal obawiam się, że życia mi nie starczy na przeczytanie wszystkiego, co bym chciała:))

piątek, 4 października 2013

Na szaro

W pracy zrobili mnie na szaro.
Gdy zaczynałam pracę w kwietniu powiedziano mi, że będą trzy umowy na 3 miesiące, a potem się zobaczy. Byłam więc pewna, że do końca grudnia nie muszę się o nic martwić.
Na początku września napisałam podanie o urlop, na co dyrektor mi powiedział, że "no ale twoja umowa kończy się 30 września, więc jak ten urlop przeniesiemy?" "Że co? Że jak?!"
Okazało sie, że oczywiście wg prawa, trzecia umowa musi być na czas nieokreślony, no a u mnie w pracy takich nie robią i aby obejść przepisy - muszę nie pracować przez 15 dni, aby potem można było znowu dać mi umowę, liczoną już jako pierwszą..
Wkurzyłam się, bo cały urlop trzymałam właśnie na listopad, a jak pytałam czy mogę wziąć urlop w październiku, to odp była, że "nie, bo jest wysoki sezon i dużo roboty".
Powiedziałam do właścicieli hotelu, że w takim razie chcę całą ostatnią pensję za wrzesień i odprawę wypłaconą w październiku, łącznie z wypłatą za cały niewykorzystany urlop, a w listopadzie, gdy będzie nowa umowa- pójdę na urlop bezpłatny. Mogłabym się niby z nimi dogadać i przenieść ten urlop, ale nie ufam im, bo zalegają z wypłatami, są niesłowni itp.. Generalnie to juz nie raz myślałam, aby odejść i szukać czegoś innego, ale miejsce jako miejsce nie jest złe, mam dosyć blisko do domu, zdobywam doświadczenie no i czekałam do urlopu, bo kto mi da w nowej pracy od razu urlop?

No więc miałam niby te 15 dni nie pracować, ale zdali sobie sprawę, ze nie mają nikogo, kto by mnie zastąpił, więc przyszli z wazeliną, że mi zrobią inny rodzaj umowy na te 15 dni- na zlecenie. Nie chciało mi się już nimi kłócić i powiedziałam, że ok, a potem w listopadzie, grudniu i tak zobaczę, co zdecyduję..

poniedziałek, 23 września 2013

Wakacje, kiedy będą wakacje??!

No więc jesień zaczyna umilać mi myślenie o naszych tegorocznych, wyczekanych wakacjach. No ale to dopiero w listopadzie..

W związku z tym, że listopad to raczej zimny miesiąc, a ja we wrześniu ani w październiku urlopu nie dostanę- to zastanawialiśmy, gdzie pojechać. Najfajniej to by było w jakieś ciepłe miejsce, niż w słotę i zimno...
Nasza ukochana Teneryfa - owszem, nadawałaby się, ale może na razie damy sobie spokój, byliśmy tam 2 razy w ciągu ostatnich 5 lat... Egipt, Tunezja itp odpadają, bo na razie nie jest tam jeszcze zbyt bezpiecznie.
No i tak rozmyślając przyszła nam do głowy Floryda. Wiem, że w listopadzie jest tam ciepło, byłam w okresie Thanksgiving (czyli na koniec listopada praktycznie) i opalałam się z  koleżanką na plaży w Miami, więc- dlaczego nie? Wiza moja wciąż ważna a S. jako Włoch wizy nie potrzebuje (a raczej potrzebuje wypełniony elektronicznie formularz). Sprawdziliśmy ceny biletów lotniczych i... zdecydowaliśmy na TAK!! Już się nie mogę doczekać!!!! :)))

To pierwsza wizyta S. w Stanach, no a moja to już będzie czwarta. Planujemy Miami i Key West a potem na koniec kilka dni w NYC (stamtąd wracamy do Rzymu). Co prawda w każdym z tych miejsc już byłam, ale bardzo mi się tam podobało a za Nowym Jorkiem to można powiedzieć, że tęsknię.... Uwielbiam to miasto, pokochałam je od pierwszego wejrzenia w 2002r. Jest takie pełne życia, ruchu, kolorów, ludzi... Nie to, co Waszyngton - dostojny, z wielkimi, pustymi przestrzeniami i przysadzistymi budynkami (co tez ma oczywiście swój urok i mi się podoba, ale wolę NY). Już widzę siebie, jak znowu stoję na Times Square z tym głupawym uśmieszkiem na twarzy ;-)
Bardzo bym chciała jechać też do Waszyngtonu, tyle czasu tam przeżyłam, mam tylu przyjaciół, których bym chciała zobaczyć, ale zabraknie nam czasu.. Musimy to podzielić na dwa razy.

Tak więc palcem po mapie jeżdżę sobie, a raczej na google street view siedzę i podróżuję tak na razie. I zaglądam do sklepów internetowych i listę robię rzeczy do kupienia. I śmieję się do strony Yankee Candle i Bath & Body Works. I ślinię się na smak Twizzlers, penanut butter Reeses, Aldoits cynamonowych no i innych odmian Oreo:)  I odliczam dni...

W Miami zatrzymamy się u mojej koleżanki, na Key West mamy już hotel, jeszcze tylko szukamy czegoś w NY - niezbyt drogie. Ktoś zna może?

piątek, 6 września 2013

Jesień, lato...

Od kilku dni smuteczki mnie łapią, smutno mi, bo lato ucieka. Jakoś w tym roku wydaje się, że przeleciało przez palce, tak szybko - przez to, ze tylko 1 dzień w tyg miałam wolne, reszta w pracy...

Nigdy nie lubiłam września, gdy mieszkałam jeszcze w Kołobrzegu, był to najgorszy dla mnie miesiąc w roku. W takim małym mieście, jak Kołobrzeg strasznie odczuwało się koniec sezonu - gdy nagle plaże i ulice robiły się puste, zamykano większość dyskotek do następnego lata, szybko się ochładzało. Miałam praktycznie depresję, płakałam i nienawidziłam końca lata...
Gdy przeprowadziłam się bardziej na południe- do Wrocławia, nie odczuwałam aż tak bardzo tego smutku, bo właśnie od września zaczynało się życie, zaczynali zjeżdżać się studenci na nowy rok akademicki, puby i dyskoteki pękały w szwach. Kochałam tą atmosferę!
We Włoszech jest jeszcze cieplej niż we Wrocku, praktycznie wygląda, jakby lato jeszcze się nie skończyło. Jest ok 25-27 stopni, w środę byliśmy jeszcze na plaży i jak dobrze pójdzie, to w nast tyg tęż pojedziemy:)


Dzieci zaczynają tu szkołę od 11 września (w każdym regionie Włoch jest inaczej), ale na ulicach zaczęły się już korki, a w sklepach kolejki..

No ale pomimo tych wysokich jeszcze temperatur i słońca - ja czuję, ze to koniec lata. Wieczory już chłodniejsze i ta ciemność rano i wieczorem! Ściemnia się już po 20!! :( 
Przeraża mnie myśl o tym, że przed nami tyle ciemnych i długich miesięcy....

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Florencja

15 sierpnia jest we Włoszech święto, jak i w Polsce. Mój S. miał 4 dni wolnego, ja niestety musiałam pracować, ale udało mi się dostać 1 dzień wolnego akurat w tym czasie. Pojechaliśmy wiec w czwartek po mojej pracy na 1,5 dnia do Florencji do Toskanii.
Byliśmy tam o 17.00, wiec jeszcze dużo czasu do nocy i potem cały następny dzień. Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano, bo na popołudnie musiałam być już w robocie.

Piękne miasto! Jedne z tych z włoską duszą, pełne charakterystycznych budowli i wąskich uliczek.


Ponte Vecchio - czyli Stary Most, chociaż w polskich artykułach o Florencji tłumaczą to jako "Most Złotników". Pewnie dlatego, że jest pełen warsztatów jubilerów i złotników i pełny turystów, co chcą trochę złota kupić.


Do Katedry Santa Maria del Fiore niestety nie dostaliśmy się, bo kolejka była tak wielka, że zakręcała na końcu placu. Byłoby ze 3 godz stania... A mieliśmy ochotę wejść tez na wieżę, aby móc obejrzeć Florencję z góry.
Udało nam się jednak później po południu zobaczyć wszystko w dole - z jednego z ogrodów do zwiedzania.

Piękny widok!


Ogromna kopia rzeźby Michała Anioła "David" przed wejściem do ratusza.


Dużo pozwiedzaliśmy, ale dużo by opowiadać.
To, co dobre w Toskanii to też odmienna kuchnia, wiec jedliśmy w lokalnych, małych osteriach i trattoriach (typu gospoda, małe restauracje z prostym, domowym menu).
A gdy w jednej z uliczek zobaczyliśmy to miejsce z ogromną kolejką, od razu wiedzieliśmy, że to coś lokalnego i dobrego! :)


Staliśmy w kolejce 20 minut, ale warto było!
Na miejscu robią takie niby kanapki - z białej pizzy, przekrawanej na pół. Można wybierać sobie rodzaj sera, rodzaj wędliny, do tego różne rodzaje dodatków, jak pasty do smarowania, warzywa itp.
Ja wybrałam salami toskańskie z nasionami kopru włoskiego (taki niby posmak anyżowy), z serem podwędzanym, z pikantną pastą z papryki czerwonej i z pieczonym bakłażanem i cukinią. Niebo w gębie!


To, co tez mi się w Toskanii podoba, to inny akcent. We Włoszech akcent zmienia się w zależności od regionu i nawet trudno to nazwać innym akcentem- raczej to po prostu inny dialekt, gwara. W Toskanii czasami miałam problem ze zrozumieniem Toskańczyków. Np nie wymawiają oni głoski "k" (pisanej u nich "c", "ch"), tylko wymawiają to jako właśnie "h", więc każdy wyraz brzmi całkowicie inaczej. Np. słowo "amica", które wymawia się jako "amika", brzmi "amiha". Bardzo mi się to podoba! :)

Niecałe 2 dni to za mało, aby zobaczyć wszystko, ale lepsze to niż nic, a nie tak daleko od Rzymu - bo tylko 270 km. Musimy jeszcze kiedyś tam wrócić.



PS. Klikając na zdjęcia - można je powiększyć.